II Z przeszłości
W dormitorium spotkałam Sophie
McMillian, kogoś z pogranicza koleżanki i dobrej koleżanki. Na lekcjach
zazwyczaj siedziałyśmy razem, ale czas wolny spędzałyśmy osobno. Sophie była
bardzo sympatyczna, niezwykle utalentowana (chciała zostać aurorem) i jak ja
uwielbiała czytać książki, jednak każda z nas miała swoje życie. Czasem
rozmawiałyśmy, jednak nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek z czegokolwiek
się jej zwierzyła.
Teraz zdenerwowanie ciągnęło
mnie za język, ale błyskawicznie skryłam się przed nim za zasłoną obojętności.
Sophie siedziała na łóżku, przed
jej twarzą lewitowało lusterko, a ona sprawnie tworzyła różdżką loki ze swoich
bujnych blond włosów.
– Hej, jak zielarstwo? –
rzuciła, kiedy zamknęłam za sobą drzwi. – Longbottom bardzo się wkurzył, że
mnie nie było?
Wzruszyłam ramionami.
– Nieszczególnie. – Usiadłam na
swoim łóżku i zaczęłam przepakowywać torbę. – Chyba przyzwyczaił się, że w
środy rzadko u niego bywasz.
Sophie uśmiechnęła się do mnie w
lusterku.
– To wina Briana i jego
popołudniowego okienka przed numerologią.
Brian był chłopakiem Sophie,
zakochanym w liczbach i oczywiście w niej. I był Ślizgonem, a fakt ten miał mi
się akurat przydać.
– Kojarzysz może wśród kolegów
Briana jakiegoś… Toma? – spytałam, starając się wyjść naturalnie. – Wysoki,
ciemne włosy, wygląda na sporo starszego.
Sophie podrapała się różdżką po
głowie.
– Tom, Tom… Z naszego roku?
– Chyba tak.
– Hm… Nie. Wiem, że jakiś Tom
jest na piątym roku, ale małe to i brzydkie. – Na chwilę zamilkła, po czym
odwróciła się do mnie z diabelskim uśmiechem na ustach. – A co, zabujałaś się?
Zarumieniłam się po cebulki
włosów.
– Jasne, w nim i w stu innych. –
Skupiłam się na pieczołowitym wpakowaniu kałamarza do torby.
– Ej, Weasley, nie obrażaj się!
– zawołała za mną Sophie.
Chciałam odpowiedzieć jej, że
idę do swoich stu chłopaków, ale nie miałam odwagi.
– Idę na kolację – mruknęłam
zamiast tego i wyszłam.
Stół Puchonów znajdował się tuż
po prawej stronie drzwi Wielkiej Sali, patrząc od strony sali wejściowej.
Okazało się to dla mnie bardzo korzystne, bo usiadłszy przy jego brzegu, mogłam
bez przeszkód obserwować wejście.
Chyba nigdy zjedzenie kilku
kanapek nie zajęło mi tak dużo czasu jak wtedy. Uważnie obserwowałam
wchodzących i wychodzących z jadalni, zwracając uwagę głównie na Ślizgonów,
dopóki nie przyszedł mi do głowy abstrakcyjny pomysł, że Tom (jeśli
rzeczywiście tak miał na imię – w jego przypadku niczego nie mogłam być pewna)
mógł być ubrany w mundurek ucznia z innego domu. Kiedy tylko w moje oczy
rzucała się ciemna czupryna albo jakikolwiek element twarzy przypominający
twarz chłopaka z Zakazanego Lasu, moje serce wypadało z normalnego rytmu.
Nie zobaczyłam Toma ani po
dwudziestu minutach, ani po godzinie.
Ktoś inny za to zobaczył mnie.
W moim polu widzenia znalazł się
bardzo wysoki, uśmiechający się ironicznie blondyn, a zaraz potem usiadł on
naprzeciwko.
– Kogo tak wypatrujesz, Weasley?
Szczęścia szukasz? – spytał, splatając ręce na blacie stołu. Mimowolnie moje
spojrzenie powędrowało do tatuaży wijących się wokół jego nadgarstka i
znikających w rękawie szaty. Wszyscy wiedzieli, że Adam Dursley oznaczył nimi
prawie połowę swojego ciała.
– Może je zobaczę, kiedy się
stąd ruszysz – mruknęłam, wychylając się zza niego.
W odpowiedzi parsknął śmiechem.
Adam był bratankiem ciotecznym
Harry’ego Pottera, czyli pokrewieństwo łączyło go również z trójką Potterów
będącą ze mną w Hogwarcie. Tyle że on, tak samo jak ja, nie trzymał się z nimi
nawet przez jeden dzień, znalazłszy sobie towarzystwo ze swojego domu. Wyrwany
z mugolskiego świata, szybko sam dostosował się do nowej rzeczywistości,
chociaż nigdy nie przestał manifestować swojego pochodzenia. Robił to głównie
poprzez ozdabianie swojego ciała tatuażami, jako że czarodzieje raczej
niechętnie patrzyli na tego typu modyfikacje. Palił także papierosy, a raz
trafiłam na niego w pustej klasie, z błogim wyrazem twarzy ćmiącego skręta.
Nikomu nie zrobił nigdy krzywdy,
najwyżej sobie, lecz mimo to był uważany za chuligana i raczej niewielu
odważyło się rozmawiać z nim z własnej woli. Prawie dwa metry wzrostu, szerokie
barki, głowa węża wystająca zza kołnierzyka nie robiły mu dobrej reklamy, nawet
jeśli na jego piersi widniała odznaka z brązowym orłem.
Ja się go nie obawiałam – a
zwłaszcza po ostatniej wizycie w Zakazanym Lesie w duchu twierdziłam, że nie
może istnieć ktoś bardziej niebezpieczny od Magoriana – ponieważ w jakimś
stopniu zdążyłam go poznać. Adam nie trzymał się ze Ślizgonami czy
jakimikolwiek innymi osobami lubiącymi mi dokuczać, jednak w szkole często mnie
zaczepiał, rzucając mniej lub bardziej kreatywnymi tekstami. Dwa razy wszystkie
trzy rodziny spotkały się u wujka Harry’ego z okazji Świąt. Adam nie odstępował mnie
wtedy na krok.
Mówiąc, że jestem beczką na
zmianę ze zmutowaną, pryszczatą marchewką, a później zmienił repertuar na
smętnego Ponuraka, którego drapnął kot.
Po tym wszystkim wiedziałam już,
że Adam jest nieszkodliwy, najwyżej irytujący i upierdliwy. Kiedyś na
eliksirach, gdy zamiast bardzo łatwej mikstury neutralizującej nieprzyjemne
zapachy wyszła mi zupa cebulowa, Dursley powiedział głośno, że ktoś tu ma
blokadę intelektualną. Równie donośnym głosem odparłam, by przestał się
szczerzyć i zmienił wreszcie twarz, bo za taką mogą go wyrzucić z Hogwartu jako
obiekt zagrażający zdrowiu innych. Wtedy po raz pierwszy otwarcie się komuś
postawiłam, a sam Adam od tamtej pory nie upokarzał mnie publicznie, tylko w
cztery oczy. Tak jak na przykład teraz.
– W ogóle w tej szkole go nie znajdziesz, Weasley – powiedział z
okropnym uśmieszkiem. – Nie z tak uroczym usposobieniem.
– Twój stół jest tam, Dursley.
– Już skończyłem.
– Ale ja nie skończyłam.
Przeszkadzasz mi.
– Dobrze. Może się udławisz.
– Dursley, zaraz ty się czymś
udławisz.
– Czym?
– Własną pięścią.
– Hej, hej, terrorystko, uspokój
się. – Adam cofnął się, unosząc dłonie w obronnym geście. – Robi się groźnie.
Uniosłam brwi.
– „Terrorystko”?
– Jakbyś chodziła na
mugoloznawstwo, to byś wiedziała co to jest, ignorantko.
– Merlinie drogi, idź stąd,
Dursley – syknęłam, starając się znowu dostrzec za jego plecami drzwi do
Wielkiej Sali. Znowu spojrzałam w jego niebieski oczy, teraz lekko przymrużone.
– Nie bawią. Mnie. Twoje. Żarciki. Do widzenia.
– Widzisz, Rosie – Adam rozsiadł
się zrelaksowany – a ja się świetnie bawię w twoim towarzystwie. Twój ujmujący
charakter jest wprost…
I wtedy go zobaczyłam.
Nie słuchałam dłużej Adama.
Zerwałam się z miejsca i wybiegłam z Wielkiej Sali szybciej, niż bym się tego po
sobie spodziewała. Tom szedł w stronę marmurowych schodów razem z jakąś
dziewczyną. Dopiero gdy się od niego odłączyła i skręciła do lochów, odważyłam
się dogonić chłopaka i chwycić go delikatnie za ramię.
– Tom… – wydusiłam, a on
odwrócił się i…
To nie był Tom.
Miał czarne, rozwichrzone włosy
jak Tom, podobną posturę, ale jego oczy były jasne, a twarz bardziej
pucułowata. No i na jego piersi błyszczała odznaka Gryffindoru.
Niedobrze. Pomyliłam Roberta
Higgsa z kompletnie innym człowiekiem, a teraz stałam przed nim jak ta sierota,
nie wiedząc, co powiedzieć. A skoro nie wiedziałam, co powiedzieć, to po prostu
uciekłam na górę. Higgs był kumplem Albusa z drużyny, więc prawdopodobnie
właśnie stworzyłam kolejną anegdotkę z życia Rose Weasley.
Poszłam prosto do biblioteki.
Tam znalazłam sobie wolny stolik obok okna wychodzącego na Zakazany Las.
Wypakowałam książki i pergaminy, ale nie zabrałam się ani za tłumaczenia
starożytnych runów na jutro, ani za esej z historii magii, a Atlasu magicznych zwierząt Australii nie
zamierzałam dotknąć przynajmniej do soboty. Wpatrywałam się więc w pogrożoną w
mroku puszczę, walcząc z przemożną chęcią powrotu do niej i odnalezienia Toma,
kimkolwiek by nie był. Nie mogłam tam iść – nie, kiedy w Magorianie buzowała
wściekłość. Tym bardziej nie w nocy, kiedy mimo mojego obeznania z terenem
byłam bardziej narażona na atak jego mieszkańców, w tym samych centaurów.
Oderwałam wzrok od okna i
otworzyłam słownik runów.
Nie wrócisz tam dzisiaj.
Wygładziłam czysty kawałek
pergaminu.
Nawet o tym nie myśl.
Nie potrafiłam skupić się na
pracy. Słowa mi uciekały, nie umiałam znaleźć ładnych, angielskich synonimów i
po parę razy szukałam jednego wyrazu, bo zaraz po odłożeniu słownika
zapominałam jego znaczenia. Tamten chłopak nie dawał mi spokoju. Krążył po
moich myślach jak natrętna osa nad watą cukrową, nie dając się w żaden sposób
przegonić.
Może powinnam kogoś powiadomić?
Może powinnam powiedzieć jakiemuś nauczycielowi o tym, że spotkałam w Zakazanym
Lesie jednego z naszych uczniów? Tylko co jeśli spytają, jakim cudem sama się
tam znalazłam? Albo przepytają centaury i wtedy Magorian powie, że nikogo prócz
mnie nie widział? Zostanę wzięta za wariatkę! A jeśli okaże się, że w
Slytherinie nie ma żadnego Toma? Albo jest, tylko wygląda zupełnie inaczej?
A jeśli oszalałam…
Chwyciłam się za głowę i
zacisnęłam mocno powieki. Gdyby ktoś mnie teraz zobaczył, na pewno wziąłby mnie
za kogoś niespełna rozumu. Nie wiedziałam co robić, byłam zagubiona w tym, co
wydarzyło się w lesie, oraz w tym, co działo się teraz. Oczywiście, mogłam
odrzucić tę sprawę, zająć się sobą, przejść nad tym do porządku dziennego i w
ogóle zignorować (wątpliwe) istnienie kogoś takiego jak Tom. I już-już byłam
gotowa to zrobić, już postanowiłam więcej o tym nie myśleć, więcej do tego nie
wracać, już zaczęłam kartkować Historię magii – współczesność, by
zabrać się za ten głupi esej, gdy…
Zobaczyłam go.
Toma.
Zachłysnęłam się własną śliną. Wiedziałam,
po prostu wiedziałam, że skądś go kojarzę! Stąd wzięło się wrażenie, że znam go, że te oczy już kiedyś na mnie
patrzyły…
Bo tak było. Patrzyły na mnie z
mojego podręcznika.
Tom wyglądał na zdjęciach
dokładnie tak samo jak na polanie, na której go spotkałam. Na pierwszym stał
pomiędzy innym Ślizgonem a niskim, wąsatym czarodziejem z wyłupiastymi oczami. Na
drugim był sam, pozował przy kominku z kryształowym kieliszkiem w dłoni. Pod
fotografiami widniał podpis: „Tom Riddle w grudniu 1944 roku na przyjęciu
bożonarodzeniowym zorganizowanym przez H. Slughorne’a”.
Czytałam to jedno zdanie
kilkanaście razy, dopóki w pełni dotarł do mnie jego sens. Skupiłam się na
drugim słowie, na tych sześciu literach, które sprawiły, że mój oddech
przyspieszył, a serce zaczęło tłuc się w piersi jak szalone.
Człowiek, który zabił tysiące
ludzi, człowiek, który sterroryzował całą Anglię, który przez lata dzierżył
władzę w czarodziejskiej społeczności, który parał się czarną magią i
przekraczał jej granice.
Człowiek, którego pokonał mój
wujek.
Człowiek, który przestał istnieć
dwadzieścia pięć lat temu.
– Rozmawiałam z umarłym –
szepnęłam, czując, jak cała sztywnieję. – Rozmawiałam z Voldemortem.
To dlatego chciał się dostać do
Harry’ego Pottera, dlatego pytał o Dracona Malfoya, który kiedyś mu służył.
Tylko jakim cudem wziął się w Zakazanym Lesie? Dlaczego właśnie wtedy? Sam nie
miał pojęcia, bo przecież pytał o rok i miejsce…
Nie, nie mogłam sobie tego
wszystkiego wymyślić. On musiał tam być.
Musiałam go widzieć.
Otrzymałam odpowiedź na tylko
kilka pytań, a tyle pozostawało jeszcze bez nich.
Wiedziałam, gdzie mogę je
dostać.
Zgarnęłam swoje rzeczy do torby
i wyleciałam z biblioteki jakby goniło mnie stado hipogryfów, nie zwracając
uwagi na zdziwione spojrzenia uczniów.
Musiałam dostać się do
Zakazanego Lasu.
Teraz.
Nie dbałam ani o płaszcz i
szalik, ani o to, że zostało mi niewiele czasu do ciszy nocnej, po której
rozpoczęciu istniało większe prawdopodobieństwo trafienia na któregoś z
profesorów, nie przejęłam się też szeptami, które żegnały mnie, gdy wybiegłam
przez drzwi wejściowe tuż obok grupki Ślizgonek.
Nie liczyło się dla mnie nic
poza jak najszybszym dotarciem do Lasu.
Błonia były ciche i jakby
skąpane w czarnym atramencie. Nie odważyłam się użyć różdżki, by nie
przyciągnąć uwagi nikogo z zamku; za dobrze znałam te pola, by iść całkowicie
po omacku, jednak w duchu i tak modliłam się, by nie skręcić sobie nogi na
śliskiej trawie. Serce chciało wyrwać się z mojej piersi, a płuca paliły od
szybkiego kroku. W myślach cały czas powtarzałam dwa słowa.
Tom Riddle.
TEN Riddle.
Voldemort.
– Merlinie, niech on tam będzie
– szepnęłam płaczliwie, gdy znalazłam się na skraju błoń. Drżącą dłonią wyjęłam
różdżkę i z ledwością skupiając myśli, wyczarowałam słoik, a później zamknięty
w nim błękitny płomyczek. Pomysł ten podsunęła mi w czwartej klasie mama, kiedy
spytałam ją o dodatkowe źródła światła. Pytałam z ciekawości. Nie miałam
pojęcia, że tak bardzo może mi się to przydać. – Bądź, błagam.
Wkroczyłam w puszczę.
Natychmiast wyostrzyły się
wszystkie moje zmysły, mimo ciągłego nasłuchiwania i przypatrywaniu się każdemu
ruchowi gałązki, starałam się nie zejść ze znanego szlaku. Tylko raz byłam tak
zdenerwowana – kiedy znalazłam się tu po raz pierwszy lata temu.
Im dalej szłam, tym ciemniej i
mroczniej się robiło. Z czasem straciłam z oczu pełne kształty gałęzi i
konarów, które zamieniły się w mało przydatne zarysy. Stąpałam powoli,
niepewnie, nie chcąc narobić hałasu ani trafić na jakiś wystający korzeń. Dreptałam
na ugiętych nogach, z rękami prawie przy ziemi, by płomykiem oświetlać sobie
drogę. Na polance znalazłam się po o wiele dłuższym czasie niż poprzednio. Nie
dbałam o czas, przestał się on dla mnie liczyć, jednak nie zmieniało to faktu,
że nie miałam pojęcia co robić. Wołać? Przeszukać krzaki? Postarać się odnaleźć
jakiekolwiek ślady w tych ciemnościach?
– Tom? – rzuciłam zduszonym
głosem. – Tom?
Natknęłam się na krypika i
wykopany obok niego dołek, kolejny dowód na to, że nic mi się nie przyśniło.
Wcale mnie to nie pocieszyło – nie, kiedy znałam już prawdziwą tożsamość Toma.
Czułam, że moim ciałem coraz
silniej wstrząsają dreszcze.
– Tom! – zawołałam, ściskając
mocno słoik. – Tom, gdzie jesteś?!
Przez cały czas towarzyszył mi
szum wiatru, odgłosy nocnych stworzeń i ciemność. Kilkakrotnie obeszłam
polankę, nawoływałam, szukałam. W końcu przycupnęłam obok krypika i zaniosłam
się bezgłośnym szlochem. Bezsilność żonglowała moimi emocjami, wyciskała z oczu
łzy, ciało wprawiała w drżenie.
Nie ma go tu.
A ja nic nie mogłam zrobić.
Eeem napisalam komentarz i sie usunal, no szlag to.
OdpowiedzUsuńW kazdym razie: absolutnie kocham kazde slowo tego opowiadania (tak samo jak przy JJW, ktore od pazdziernika 2k15 przesladuje mnie czasem w nocy). Idealne w kazdym calu, wyjatkowe, dopracowane, wciagajace.
Powodzenia i weny.
~K.S
Bałam się już, że Rosie nie dowie się, że Tom to ten Tom, ale szczęście jej, chyba, sprzyja. Choć mam wrażenie, że będzie musiała trochę poczekać, żeby spotkać szanownego nie-cudownie zmartychwstałego Voldemorta...
OdpowiedzUsuńTom Riddle? Ten sam, którego Potter rzekomo pokonał? No ciekawe. Czyżby pominął jakiś z horkruksów? A może jeden stworzył się przypadkowo, tak jak dusza Voldemorta, która chcąc nie chcąc schroniła się w ciele Harrego? Ciekawe jak to wytłumaczysz :P.
OdpowiedzUsuńJeśli to naprawdę TEN Tom, to Rose jest w całkiem niezłych tarapatach, jak sądzę.
Poza tym, co ta Rose biega po Zakazanym Lesie, w którym można spotkać wiele niebezpiecznych stworzeń, zwłaszcza po zmroku?
Podobało mi się wprowadzenie Dudleya. Nikt jakoś na to wcześniej nie wpadł, a przecież wiemy, że magiczne zdolności czasami ujawniają się w rodzinach magicznych. Jak widać Adam wdał się w ojca :) No, wyłączając te magiczne zdolności, heh.
Czekam na kolejne spotkanie Rose i Toma!
Pozdrawiam :)
Potrafisz zaskoczyć. Hugo charlakiem? Nie wiem, jak jego rodzice k przezyli. Ale dla niego koniec końców to chyba nie najgorsej. To Rose nie moze nadal sie przystosować. Ale troche szkoda,zd szuka przyjaciół w Zakazanym Lesie... Ze potterowie w ogole sie z nią nie trzymają... Nie wiem, jakim cudem młody Tom sie tam znalazł, ani kim wlasciwie jest, skoro zna Harry'ego i Draco, ale nie podoba mi sie to. I nie podova mi sie, ze kiedy Rosie sie skapnęła, pobiegła do lasu. Ale masz jak zwykle ogromny plus za pomysły. Bratanek Harry'ego, centaury, Hugo... Naprawdę niezłe, a pewnie Bedzie jeszcze lepiej...! Tylko prosze nie krzywdź tej zagubionej Rose za bardzo:* zapraszam Cie na nowosc na zapiski-Condawidamurs na nowosc
OdpowiedzUsuńZupełnie przez przypadek znalazłam Twojego bloga. To nawet nie jest moja tematyka :D Ale jednak mnie wciągnęło. Spodobał mi się ten minimalistyczny szablon i pomyślałam - przeczytam. I jestem pod wrażeniem. Masz prawdziwy talent do pisania historii i aż troszkę Ci zazdroszczę. Musiałaś bardzo dużo pisać :D Na pewno będę dalej śledzić tę historię, ale to dlatego, że Twój styl jest naprawdę dobry. Zainspirowałaś mnie przedstawieniem losów Rose i młodszego pokolenia i może sama kiedyś zabiorę się za taką tematykę. Czekam z niecierpliwością na kolejne rozdziały
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
precious-fondness.blogspot.com