26 marca 2016

SZTUKA UPADKU

I Las

W dwa tysiące dziewiętnastym ludzie zaczęli gadać.
O nas.
Często.
Pierwszego września Ronald Weasley wsiadł do swojego służbowego samochodu z córką, a Hermiona Weasley wyruszyła pieszo z młodszym synem ubranym w jakiś dziwny, niebieski, na pewno nie hogwarcki mundurek. Ci pierwsi udali się do centrum Londynu – cała czwórka mieszkała na jego obrzeżach, na osiedlu zamieszkałym przez samych czarodziejów – na stację King’s Cross, drudzy natomiast poszli na przystanek autobusowy, skąd mieli pojechać do nowej mugolskiej szkoły Hugona Weasleya.
Wszyscy wiedzieli o sukcesach na polu naukowym mojej matki. Po szkole przez jakiś czas działała w Biurze Aurorów, by później zająć się pracą w Departamencie Przestrzegania Prawa. Napisała trzy potężne rozprawy z dziedziny prawa oraz jedną mniejszą, ale również uznaną, z dziedziny transmutacji. Nauczyciele nieustannie przypominali mi o niej jako o najlepszej uczennicy od czasów Roweny Ravenclaw, pewni, że mają do czynienia z jej wierną kopią, z kopią inteligencji i talentu. Przestali to robić, gdy okazało się, że należę do tła uczniów wybitnych, że stanowię jednostkę, z której więcej się nie wyciągnie.
Z pierwszym dzieckiem nic nie da się już zrobić, więc może drugie nie okaże się niewypałem?
Los zakpił sobie jednak z moich rodziców, gdyż mój brat nigdy nie przejawił żadnych zdolności magicznych.
Czekali na to do samego końca. Hugo skończył jedenaście lat, dostał list z Hogwartu, poszli z nim po różdżkę. I właśnie u Ollivandera spadła na nich prawda, którą musieli przyjąć do wiadomości.
Ich syn, ich jedyna nadzieja, był charłakiem.
Z reguły różdżka jest w stanie wybrać charłaka, później po prostu okazuje się, że ów charłak wiele nią nie zdziała. Inaczej ma się jednak sprawa z osobą całkowicie pozbawioną mocy. Wtedy różdżka nie ożywa w jego dłoni i właściwie niczym nie różni się od zwykłego patyka.
Tak było z Hugonem. Brał do ręki kilkadziesiąt martwych kawałków drewna.
Mojego ojca ogarnął czarny nastrój, stał się małomówny, a gdy już się odzywał, to najczęściej wściekły za to, że ktoś za głośno oddycha. Mama w kółko powtarzała, że poradzimy sobie z tym, że to nie koniec świata, że nie trzeba mieć magii, by być dobrym człowiekiem…
Gówno prawda.
– Nie chcę być dobrym człowiekiem – chlipnął Hugo zamknięty w objęciach matki. – Chcę swoją różdżkę.
Współczułam Hugonowi i płakałam razem z nim, lecz z drugiej strony miałam cichą nadzieję, że przez tę porażkę z jego strony ja wysunę się na pierwszy plan, we mnie rodzice złożą resztkę swoich nadziei, nie będę już tą gorszą, tą ułomną, skoro pojawił się ktoś zupełnie równy zeru.
Naiwna ja.
Wcale nie zyskałam w oczach rodziców, ponieważ Hugo stał się tym najbardziej pokrzywdzonym przez los. Sytuacja właściwie się nie zmieniła – nadal nie spełniałam postawionych mi oczekiwań.
Rodzice postanowili wysłać Hugona do prywatnego gimnazjum w Londynie. Każdego dnia miał wracać do domu na ciepły obiadek, nie musiał rozstawać się ze znajomymi z osiedla, a oprócz tego zaczęto poświęcać mu o wiele więcej uwagi. To wszystko miało mu zrekompensować brak magii i niemożność przynależenia do społeczności, która teoretycznie przez krew powinna być także jego społecznością.
Nim się spostrzegłam, odsunęliśmy się od siebie. Tak naprawdę znaleźliśmy się po dwóch stronach barykady – ja miałam swój świat, on nagle został wrzucony do całkiem odmiennego, do świata, do którego przez jedenaście lat należała nasza matka i z prawdziwą ulgą przeniosła się do innego, natomiast on miał tkwić w nim już do końca swoich dni.
Czuję, że tutaj nie pasuję, napisał mi w którymś z październikowych listów. Teoretycznie jestem taki jak oni, tak samo nijaki, ale to nie moje miejsce, Rosie.
W listopadzie ton jego listów zmienił się. Przestały być takie ponure – zaprzyjaźnił się z Brianem, który miał bardzo ładną starszą siostrę Vivian, a w jego pokoju stał świetny sprzęt komputerowy, i w dodatku znalazł się w pierwszej piątce najlepszych uczniów w klasie. Gdy przyjechałam do domu na Święta, okazało się, że był po prostu najlepszy.
A tamte Święta, dla odmiany, były najgorsze. Najgorsze w całym moim życiu.
Chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę, jak wielkiego bzika złapałam na punkcie wyników w nauce. Start miałam marny, później moje oceny jakoś się ustabilizowały, by w górę poszybować dopiero w szóstej klasie. Jednak przez te wszystkie lata zdążyłam wyryć sobie w umyśle swój własny obraz beznadziejnej, nieambitnej i niewystarczająco dobrej uczennicy. Analizowałam swoje błędy popełniane na egzaminach, nawet nie wiem po co, bo i tak później ich nie poprawiałam. Przysłuchiwałam się, jakie noty dostali inni. Zastanawiałam się, czy ta piątka z matematyki Hugona to coś takiego jak „powyżej oczekiwań” z numerologii. Wypłakiwałam oczy z każdym kolejnym „trollem” i miałam ochotę skakać z radości z „zadowalającego”.
I tak przez całą edukację. By wreszcie mama – bo to głównie w jej oczach widziałam zawód – była dumna.
Hugo odnalazł się w swoim świecie, ja nadal często odnosiłam wrażenie, że tak naprawdę nie pasuję do jakiegokolwiek świata. Rzadko pisałam do brata, właściwie przy okazji pisania listu do rodziców, czyli raz na miesiąc. Spotykaliśmy się wszyscy na Święta i w wakacje, ale już nie przypominaliśmy zgranej, kochającej się rodzinki jak kiedyś. Nie to, że ze sobą nie rozmawialiśmy – po prostu przestaliśmy się rozumieć.
Dokładnie tę samą sytuację miałam ze swoimi kuzynami. Widywaliśmy się na szkolnym korytarzach, z Albusem czasem na lekcjach – nigdy nie siedzieliśmy w jednej ławce – lecz tak naprawdę wcale się nie znaliśmy. Nasi rodzice byli najlepszymi przyjaciółmi w czasach Hogwartu. Ich dzieci łączyło pokrewieństwo, teoretycznie coś silniejszego niż więź emocjonalna, a jednak w rzeczywistości nie znaczyli dla siebie więcej niż zwykli znajomi.
Potterowie byli ze sobą. Kiedy najmłodsza Lily przybyła do Hogwartu, Albus i James natychmiast się nią zaopiekowali i chodzili za nią jak cienie przez następne dwa miesiące, dopóki nie upewnili się, że żaden gnojek więcej nie zaśmieje się z powodu jej pochodzenia. Innym razem widziałam Lily, jak z pomocą swoich cwanych koleżanek mściła się na pałkarzu Ślizgonów, przez którego James wylądował po meczu w skrzydle szpitalnym. Nie była to najwyższych poziomów magia, ale i tak użyta bardzo sprytnie. Gdy zaś James skończył szkołę i jego rodzeństwo zostało same, nadal widziałam ich razem przy stole Gryfonów albo w trójkę – bo jeszcze z Heather, dziewczyną Ala – zmierzających do Hogsmeade.
W szkole byli oni i ja. Potterowie i jedna Weasley. Oddzielnie. Znajomi połączeni nic nieznaczącymi w tym wypadku więzami krwi. Oni mieli przyjaciół, ale oprócz nich mieli również siebie nawzajem.
Ja nie miałam nikogo. Ani w Hogwarcie, ani poza nim.
Swojego pierwszego przyjaciela poznałam w nietypowym jak na tę okoliczność miejscu, bo w Zakazanym Lesie.
Nigdy nie lubiłam Zakazanego Lasu. Z początku po prostu się go bałam, przez lata nie przekroczyłam linii drzew dzielących go od szkolnych błoń, aż w końcu znalazłam się w nim nie do końca z własnej woli, i to na całą noc.
Uciekający wieprz zwiał właśnie do Zakazanego Lasu.
Noc w nim absolutnie nie była przyjemna. Spędziłam ją na drzewie, przywiązana do gałęzi i modląca się do wszystkich możliwych bóstw o przeżycie do rana. Wyłoniłam się z niego o brzasku, otumaniona strachem i wyczerpana brakiem snu. Przez następne dwa tygodnie patrzyłam w jego kierunku coraz częściej, jednak nie odważyłam się postawić nogi na leśnej ściółce. Coś… coś mnie do niego ciągnęło i jednocześnie strach pozostały z nocy odpychał. W końcu któregoś popołudnia znowu tam poszłam i znowu wynurzyłam się o świcie. Za którymś razem wpadłam w ręce nauczycieli, którzy zaalarmowani przez koleżankę z dormitorium rozpoczęli poszukiwania. Przepytano mnie, co ja tam, na Merlina, robię, a gdy nie chciałam odpowiedzieć, dostałam miesięczny szlaban, po którym nie wróciłam do Zakazanego Lasu aż do czerwca piątej klasy. Po SUM-ach nie miałam co ze sobą zrobić, więc wybrałam się na wycieczkę. Na trzy wycieczki. Kilkugodzinne.
A na szóstym roku zaczęłam biegać. Głównie po hogwarckiej puszczy.
Więc mojego przyjaciela spotkałam właśnie tam, w ciemności i ciszy. Była to środa, a ja musiałam odreagować po całym dniu zajęć. Wkroczyłam do Zakazanego Lasu, odszukałam dobrze znaną sobie ścieżkę, zboczyłam z niej w prawo po kilkunastu metrach, później przy wielkim świerku skręciłam w lewo i znalazłam się na niewielkiej polance. Rozłożyste korony pobliskich drzew przesłaniały błękitne niebo, lecz mimo to było tu znacznie jaśniej niż w pozostałych częściach boru. Znalazłam sobie miejsce i przycupnęłam na trawie, wdychając zapach jesieni.
Wiedziałam, że już niedługo moje wędrówki zostaną utrudnione przez zimno, deszcz, a potem także śnieg. Na razie jednak zamierzałam korzystać z wyjątkowo ciepłej jak na tę porę roku aury i cieszyć oczy czerwieniącymi się powoli liśćmi drzew.
Przejechałam dłonią po trawie i wsłuchałam w odgłosy Lasu. Koronami poruszał lekki wietrzyk, zaśpiewał ptak, zahukała sowa – zbliżał się zmrok. Zdarzało mi się zostawać tutaj na noc, ale odkąd mieszkańcy puszczy odkryli moją obecność, wolałam ich nie drażnić zbyt długim przesiadywaniem tutaj. Niedługo musiałam się zbierać.
I gdy o tym pomyślałam, w moje oczy rzucił się biały kwiat krypika szlachetnego.
W szóstej klasie postanowiłam kontynuować innymi zielarstwo, bo ze swoimi SUM-ami nie mogłam wiele zdziałać, a profesorowi Longbottomowi wystarczał „zadowalający”. Radziłam sobie całkiem nieźle, zwłaszcza z rozpoznawaniem roślin, więc bez problemu udało mi się zidentyfikować krypika. Zwłaszcza że to nie jest zwykła roślina.
Krypik szlachetny zawdzięcza swoją nazwę temu, że pod jego korzeniami lubią zbierać się cenne minerały lub metale szlachetne. Nie czekając, zaczęłam kopać. Nie ośmieliłam się wyciągnąć różdżki i zrobić to za pomocą czarów – już dużo wcześniej nauczyłam się, że magia czarodzieja przyzywa różne stworzenia zamieszkujące las. Dopóki nie używałam głupiego Lumos, zdradzić się mogłam tylko dźwiękiem i zapachem.
Przez parę minut przekopywałam ziemię, rozszerzając i pogłębiając dołek. Starałam się kopać w pewnej odległości od krypika, by nie uszkodzić jego systemu korzeniowego, ale niczego nie dostrzegłam. Wreszcie opadłam ze zrezygnowaniem na pięty, obracając w palcach jeden z kamyków, które wcześniej odrzuciłam.
– Przecież coś tutaj powinno być… – wymamrotałam do siebie.
I wtedy gdzieś za mną rozległ się szelest. Niezbyt głośny, jeszcze kiedyś wzięłabym go pewnie za zwykły ruch wiatru wśród liści, jednak zbyt często tu byłam, by nie umieć odróżnić dźwięku natury od odgłosu skradającej się istoty.
Wyciągnęłam różdżkę między dwoma łupnięciami przestraszonego serca, zerwałam się z ziemi i odwróciłam tak szybko, że usłyszałam strzelenie własnych stawów.
Petrificus totalus! – krzyknęłam, celując między drzewa.
Nie usłyszałam odgłosu upadku, żadnego jęku, nic, tylko trzask łamanych gałązek, a wtedy zza konaru wyszedł… ktoś. Odetchnęłam w duchu, bo walka z potworami zamieszkującymi las była sto razy gorsza od walki z jakimkolwiek człowiekiem. W dodatku ten człowiek wyglądał na zabłąkanego ucznia. Wysoki, ciemnowłosy chłopak w hogwarckiej szacie z ślizgońskim krawatem pod szyją patrzył na mnie ze zdezorientowaniem, jakby zupełnie nie wiedząc, skąd się tu, do licha, wziął.
Powoli opuściłam różdżkę.
– Co tu robisz? – spytałam cicho.
Chłopak rozejrzał się wokół, całkowicie mnie ignorując. Potem przykuł wzrok do swoich dłoni i wpatrywał się w nie przez dobre pół minuty. Ja za ten czas zdążyłam mu się przyjrzeć. Wyglądał na starszego od przeciętnego siódmoklasisty o dobre parę lat i gdyby nie ubiór, wzięłabym go za praktykującego nauczyciela czy kogoś w tym rodzaju. Miał czarne włosy, grzywka niesfornie opadała na jego czoło, a jasna skóra twarzy nabrała lekkich rumieńców. Silną, mocno zarysowaną linię szczęki pokrywał cień zarostu, wąskie usta rozchyliły się w wyraźnym zdumieniu. W półmroku Zakazanego Lasu wydawał się nie do końca materialny, jakby był tylko projekcją holograficzną.
Nie kojarzyłam go ze szkoły, co wprawiło mnie w konsternację. Miałam pamięć do twarzy, jednak tej twarzy nie byłam w stanie dopasować do żadnego nazwiska. Owszem, chłopak przypominał mi kogoś, kogo najwyraźniej musiałam znać, jednak… jednak na pewno nie stąd.
– Co ja tu robię? – wychrypiał wreszcie (nie)znajomy, powtarzając moje pytanie. Jego głos był niski, lekko drżał.
Zamrugałam szybko.
– Właśnie cię o to zapytałam. Nie zauważyłeś, kiedy wchodziłeś do Zakazanego Lasu? – mruknęłam, nerwowo rozglądając się na boki. Krzyk i rzucenie zaklęcia nie było dobrym pomysłem. Spodziewałam się rychle usłyszeć tupot kopyt.
Kiedy znowu skupiłam wzrok na chłopaku, jego błyszczące oczy były wbite we mnie.
– Jestem w Hogwarcie?
Potrząsnęłam głową. Powoli zaczynałam niepokoić się o zdrowie psychiczne tego biedaka oraz wątpić we własne bezpieczeństwo w jego towarzystwie.
– Taaak – odparłam powoli. – Przecież uczysz się tutaj.
Zerknął w dół, dotknął krawata, włożył ręce do kieszeni szaty.
– Który mamy rok?
Jakbym oberwała prosto w potylicę. Rosło we mnie poczucie, że coś tutaj jest zdecydowanie nie tak. Podobne sytuacje miały zazwyczaj miejsce w mugolskich filmach science-fiction albo w horrorach, gdzie bohater miał później przekichane.
A ja w żadnym wypadku nie chciałam być główną postacią horroru.
– Dwa tysiące dwudziesty trzeci – odparłam z rezerwą. – Słuchaj, jeśli Malfoy namówił cię, żeby znowu mnie w coś wkręcić, to ostrzegam, że tym razem idę prosto do dyrektorki. Mam dość głupich żarcików.
Ślizgon zrobił krok w moją stronę, a spojrzenie czarnych oczu stało się tak intensywne, że dostałam gęsiej skórki.
– Malfoy? – powtórzył niemal szeptem. – Draco Malfoy?
To ja zwariowałam czy on?
– Scorpius, Draco to chyba jego ojciec. Powinieneś znać Scorpiusa, przecież chodzicie do tego samego domu…
– A Potter? Gdzie on jest?
– Zależy który. Albus i Lily pewnie są w zamku, a James… nawet nie wiem…
– Gdzie jest Harry Potter?
Cofnęłam się o krok na dźwięk natarczywego głosu chłopaka.
– Skąd mam wiedzieć? Ostatni raz widzieliśmy się w wakacje.
– Znasz go?
– To mój wujek.
– Twój…
Nieznajomego sparaliżowało. Z trudem przełknęłam ślinę, zdając sobie sprawę, że za długo jesteśmy w jednym miejscu po użyciu czarów. Żeby Las cię nie skrzywdził, trzeba się przemieszczać.
– Może wrócimy do zamku? – zaproponowałam nieśmiało. – Tutaj nie jest bezpiecznie.
Brunet przez dłuższą chwilę stał bez ruchu ze wzrokiem wbitym w ziemię, aż wreszcie kiwnął głową.
– Tak. Chodźmy do zamku.
Nie patrzył na mnie, gdy prowadziłam go przez gęstwinę. Zerkałam na niego co jakiś czas, ale nie ośmieliłam się odezwać. Szliśmy w ciszy zakłócanej jedynie przez szelest ściółki pod naszymi nogami. Rozglądałam się wokół, wypatrując jakiegoś ruchu w mroku, jednak nie dostrzegłam niczego podejrzanego. Aż nagle, gdy znów zerknęłam na Ślizgona, nasze oczy się spotkały. Coś do mnie powiedział,  ale kiedy tylko jego głos musnął moje uszy, inny przebił się do mojego umysłu, głos, który słyszałam dwa razy w życiu i miałam nadzieję nigdy więcej nie usłyszeć.
– Ludzkie stworzenie.
Odwróciłam się powoli. Zza drzew wyłonił się Magorian, czarny jak najciemniejsza noc centaur, ich wieloletni przywódca, teraz jeden z ważniejszych w stadzie. Jego długie włosy opadały falami na ramionach, a mięśnie klatki piersiowej napięły się pod skórą.
Dłonie zaciskane wcześniej w kieszeniach szaty uniosłam do góry, pokazując, że nic w nich nie trzymam.
– Dobry wieczór, Magorianie. – Jakim cudem zachowałam spokój? Zadziałała adrenalina czy strach, by nie wyjść przy (nie)znajomym na jeszcze większą kretynkę? A może to i to plus panika?
– Miałaś się tu nie wałęsać – warknął w moją stronę centaur, grzebiąc niecierpliwie kopytem w ziemi.
– Nie udawaj, że nie miałeś pojęcia o mojej częstej obecności tutaj w ciągu ostatniego roku. – Opuściłam ręce. – Jeśli rzeczywiście zależałoby ci na moim zniknięciu, częściej dzieliłbyś się ze mną swoimi myślami.
Jego ogon młócił wściekle powietrze.
Tak, proszę państwa, od trzech lat Rose Weasley miała na pieńku z hogwarckimi centaurami.
Magorian po raz pierwszy zwrócił mi uwagę, że nie powinnam się tu pojawiać w czwartej klasie, kiedy przechodziłam największą fascynację tym miejscem. W piątej klasie centaury chyba po prostu olały sprawę, bo wiedziały, że kończy się rok szkolny i nie wrócę tu wcześniej niż we wrześniu. Gdy rzeczywiście znowu się pojawiłam, Magorian przydybał mnie odpoczywającą na trawie po paru godzinach łażenia po drzewach. Nie było to miłe spotkanie starych znajomych.
Trzeciego również do takich bym nie zaliczyła.
– Przestałaś używać magii, więc stado nie interweniowało. Nie myśl jednak, że nie mieliśmy cię na oku przez ten cały czas. – Wstrząsnął mną dreszcz, co Magorian najwyraźniej zauważył, pod odsłonił w uśmiechu ostro zakończone zęby. – Co zrobiłaś, ludzkie stworzenie?
Nie drażnij Lasu. A Las to on.
– Zbierałam zioła na eliksiry.
Gdybym jeszcze była na eliksirach…
– Kłamiesz.
Magorian zbliżył się o parę kroków, a ja z trudem powstrzymałam odruch cofnięcia się przed tym uosobieniem gniewu.
– Mogę tu być, zwłaszcza że nie krzywdzę Lasu. Zresztą, Las nie należy do ciebie, Magorianie.
To był błąd.
Pewnie, chojrakujmy dalej.
– Czyżby? – syknął, zbliżając się do mnie. Teraz już praktycznie rzuciłam się do ucieczki, cofając tak szybko, że prawie potknęłam się o własne nogi. – Wynoś się stąd i więcej nie wracaj.
– Nie możesz mnie skrzywdzić – wykrztusiłam, gdy odległość między nami znów się zmniejszyła. – Jestem dzieckiem.
– Już nie. – Uśmiechnął się kpiąco. – Wedle prawa masz już siedemnaście lat… czuję to.
– Jestem niewinną istotą – pisnęłam. – Nie rób nam krzywdy, proszę.
Roześmiał się, a mnie prawie oczy wyszły z orbit.
– Nam? – powtórzył. – Jakim nam? Postradałaś rozum?
– Mnie i… – zerknęłam za siebie – …nam…
Za mną nikogo nie było.  Z opóźnieniem zdałam sobie sprawę, że odkąd pojawił się Magorian, nie usłyszałam żadnego dźwięku sugerującego czyjąś ludzką obecność za moimi plecami.
– P-przecież... przecież tu był chłopak! – Spojrzałam ze strachem na centaura. – Stał tuż za mną!
Magorian wyprostował się dumnie.
– Rozmawiam tylko z tobą, ludzkie stworzenie. Od początku byłaś tu sama...
Z trudem przełknęłam ślinę.
Magorian nachylił się w moją stronę tak bardzo, że poczułam na twarzy jego gorący oddech. W jego oczach czaiła się żądza bólu. Mojego bólu.
– Wynoś się z tej puszczy, Weasley – wyszeptał głosem ociekającym groźbą. – I więcej tu nie wracaj!
Nie musiał dwa razy powtarzać. Uciekłam między drzewa.
Wracając ścieżką, nie mogłam zapanować nad oddechem. Po moim umyśle obijały się wciąż te same pytania: dokąd on poszedł? Co teraz się z nim działo? Czy nie zgubił się w Lesie? Czy był bezpieczny?
Czy Magorian mówił prawdę i rzeczywiście nikogo prócz mnie nie widział…? Nie, niemożliwe. Ale z drugiej strony, po co miałby kłamać? Czy rzeczywiście wymyśliłam sobie tę rozmowę? Wymyśliłam sobie tamtego chłopaka?
Czy rzeczywiście postradałam rozum?
Nie, nie mogłam go sobie wymyślić, nie mogłam nagle stworzyć tylu tak realistycznych szczegółów. Nie mogłam nagle wykreować w swoim umyśle żywej postaci, żywego człowieka komunikującego się ze mną prawie sensownie. Szaleństwo nie ogarnia człowieka tak szybko…
Kiedy znalazłam się na błoniach, a ostatnie promienie zachodzącego słońca dotknęły mojej twarzy, wiedziałam, że muszę odnaleźć tego chłopaka. Miałam trzy poszlaki: jego przynależność do Slytherinu, wygląd, który zapisał się tylko w mojej pamięci, oraz to, co powiedział do mnie tuż przed zjawieniem się Magoriana.
– Mam na imię Thomas, ale chcę, żebyś mówiła mi Tom.
_______________
Wiecie, że ten pomysł, z mniejszymi i większymi zmianami, siedzi w mojej głowie od czterech lat? I prawdziwą frajdę sprawia mi przelewanie go w słowa. Wreszcie.

Z okazji Świąt Wielkanocnych chcę życzyć Wam wszystkiego dobrego, dużo uśmiechu, radości, wiosennego przypływu energii i, hm, niech te Święta będą dla Was chwilą refleksji nad tajemnicą Zmartwychwstania oraz być może dobrym momentem na przeanalizowanie pewnych aspektów swojej wiary. Lub jej braku.


Pozdrawiam!

6 komentarzy:

  1. O, kurde bol.
    Riddle na sto procent.
    Chryste Panie.
    Czuję się spetryfikowana.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przez caly czas myslalam ze to Teodor Nott lol XDDDD ale pieknie, pieknie, slodki Tom Riddle, nie moge sie doczekac nextu *-*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nah, odkładamy na chwilę Teomione do szafy. Nie spodziewajcie się tu Teo.

      Usuń
  3. Heh, też na początku myślałam, że będzie to Teodor.
    Uwielbiam Twoje twory i bardzo podoba mi się pomysł na to opowiadanie, jest takie niebanalne.
    Nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału. Powodzeniamw pisaniu ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Yay, co za miły przerwynik od podręcznika z matmy. Czekam z niecierpliwością na nowy rozdział.

    OdpowiedzUsuń

Obrazek z nagłówka wzięłam stąd. W porządkach pomogły mi instrukcje z Tajemniczego Ogrodu.

Szablon wykonałam sama. Uprasza się o niekopiowanie.