19 marca 2016

SZTUKA UPADKU

0 Córka Weasleya

Moje włosy były rude i bardziej kędzierzawe niż po prostu kręcone, piegi miałam na prawie całej powierzchni twarzy, a w akcie urodzenia figurowało nazwisko Weasley – najgorsze połączenie, jakie Bóg mógł sobie wymyślić. „O, a tej duszyczce dam taką kombinację, zobaczymy, co z tego wyjdzie! Fajny pomysł, nie?”, tak pewnie powiedział do swoich aniołów, a ci przyklasnęli Mu z radością, bo przecież z Szefem trzeba się zgadzać.
Hogwart był zwykłą szkołą jak każda inna pod jednym względem – piętnowano inność. Dzieci nie znają litości i to paradoksalnie czyni je okrutnymi stworzeniami. Najpierw ciągnięto mnie za kosmyki; szybko zyskałam przezwisko Marchewka. Marchewa, jak ktoś chciał mi dać werbalnego prztyczka w nos. Później zaczęto nazywać moje piegi wysypką; prawie natychmiast zjawiłam się u pani Pomfrey, błagając o jakąś maść i nigdy nie słuchając tłumaczeń, że to zwykłe piegi, że prawdę powiedziawszy, są urocze i jeszcze kiedyś będą moim atutem. Doszło do takiego absurdu, że podkradłam koleżance pumeks i chciałam sobie nim zdrapać te „pryszcze”. Znowu wylądowałam w Skrzydle Szpitalnym, tym razem z uszkodzoną skórą. Teraz, po latach, nie widać ani śladu po tym wybryku, lecz pamięć o nim pozostała.
Kiedy ktoś przestał już nabijać się z moich włosów i cery, zazwyczaj pytał o nazwisko. „Weasley”, padała odpowiedź, na którą istniały dwie możliwe reakcje: rozlegało się „Woah!” i dzieci kochające Złotego Chłopca oraz jego przyjaciół ściskały mi rękę. Natomiast te pochodzące z rodzin w jakikolwiek sposób związanych z Czarnym Panem lub po prostu do tej pory opowiadających się po jego stronie wyśmiewały mnie, jednocześnie obierając sobie za punkt honoru uprzykrzenie mi życia w tej szkole. Niby nie powinnam się przejmować – takich łobuzów było mniej niż tych pierwszych. Co z tego jednak, kiedy ewentualni obrońcy nie kwapili się do wspomożenia słabszej?
Pięć pierwszych lat było więc najgorszym okresem w całym moim życiu. Kiedy chodziłam do trzeciej klasy, w Hogwarcie zjawiła moja kuzynka Lily, Lily Potter. Jej również dokuczano z wiadomych względów, chyba nawet bardziej niż mnie. Jednak jej włosy – również rude, uroki bycia po części Weasleyem – łagodnie okalały uśmiechniętą buzię. Otwarta i radosna, szybko znalazła sobie przyjaciółki, dzięki którym wszelkie uszczypliwości ze strony Ślizgonów odbijały się od niej jak od ściany. W drugiej klasie zasiliła drużynę Gryfonów na pozycji ścigającej; okazała się być naprawdę świetnym graczem, zyskała poważanie u innych. Ja wtedy chodziłam do klasy czwartej, nie miałam ani jednej dobrej koleżanki. Pierwszy raz zostałam nazwana uciekającym wieprzem.
Zawsze byłam pulchna. Do Hogwartu przybyłam już zaokrąglona, babcia Molly lubiła o mnie mówić pączek w maśle. Nienawidziłam tego określenia, chyba jeszcze bardziej od uciekającego wieprza. Nie odziedziczyłam metabolizmu po tacie, który całe życie był chudy jak tyczka, choć jadł za dwóch. Tego jeszcze nie grali – gruba, ruda, niezbyt utalentowana magicznie. Zawsze pomocne znajome ze Slytherinu ułożyły cały wachlarz epitetów i wiązanek. Niektóre były twórcze, naprawdę. Wielka jak Hogwart, a tyłek to chatka Hagrida… gdyby wpadła do jeziora, fala zalałaby pół Szkocji… i tak dalej. W czasie przerwy świątecznej poszperałam w mugolskiej literaturze, tam dużo pisali o metabolizmie i odchudzaniu. Zabrałam się za to na własną rękę: straciłam piętnaście kilo i nabawiłam się anemii.
Ledwo zdałam SUMy, przez co mama nie pałała dumą. Oczywiście, nie powiedziała mi tego wprost, lecz doskonale dostrzegłam ten zawód w oczach, że nie powtarzam sukcesu najlepszej uczennicy od czasów Roweny Ravenclaw… Wybacz, mamo, niestety, w genach zapomniałaś przekazać mi ciut swojej inteligencji.
Szóstą klasę rozpoczęłam z silnym postanowieniem zmiany. Zaczęłam biegać każdego ranka. Początki były trudne, szybko nabawiłam się kataru, ale nie poddawałam się. Pokochałam aktywność fizyczną, dzięki której mogłam odrzucić katorżniczą dietę, a i tak moja figura zaczęła wreszcie przypominać tę wymarzoną. Z nauką radziłam sobie dzięki zorganizowaniu podpatrzonemu u mamy. Uczyłam się dużo, jednak było widać efekty, które stanowiły największą motywację. Nie znalazłam sobie przyjaciół, ale to już mi nie przeszkadzało: przyzwyczaiłam się do bycia samotniczką. Zaczęłam zazdrościć czegoś innego – drugiej połówki.
Mój kuzyn Albus znalazł sobie dziewczynę. Od pierwszej klasy nie odstępował na krok Heather White i każdy, kto ich znał, wiedział, że to coś więcej niż zwykła przyjaźń. Jego brat James miał ożenić się ze swoją wieloletnią dziewczyną Alice Wood. Poznali się na boisku do quidditcha. Dziewczyna grała w drużynie Hufflepuffu na pozycji szukającej, tak jak James u Gryfonów, i już nieraz zdarzyło się, że skopała mu tyłek na meczu. Chyba to właśnie tak go w niej kręciło: zadziorność, upór, czasem wyniosłość. Lubiłam ją obserwować. Była wszystkim, co dla mnie zawierało się w słowie „kobiecość”. Dojrzała jak na swój wiek, zawsze zadbana, inteligentna, często ironiczna, jednak zawsze czuła. Nie okazywała uczuć publicznie – chyba nigdy nie widziałam, by całowała się z Jamesem przy wszystkich. Jednak sposób, w jaki dotykała jego nadgarstka lub kładła dłoń na jego piersi, mówił wszystko. Lubiła się malować; nie mocno, jedynie podkreślała kości policzkowe, podkręcała rzęsy, przykrywała i tak nielicznie niedoskonałości. Miała jeden pierścionek na środkowym palcu prawej ręki oraz jedną bransoletkę. W uszach zawsze inne kolczyki. Kiedy przechodziło się koło niej, czuło się róże.
Lily natomiast kręciła z wieloma chłopakami. Była młodsza ode mnie, a na randki umawiała się co tydzień z innym Nickiem czy Johnem. Zazdrościłam jej strasznie. Wszystkiego: zielonych oczu, srebrzystego śmiechu, dobrych wyników w nauce, zwłaszcza samych W na obronie przed czarną magią… Zainteresowanie ze strony płci męskiej było jakby wisienką na torcie tej całej puli zalet.
Oczywiście wszyscy Potterowie wylądowali w Gryffindorze, jakże by inaczej. Tylko mnie Tiara przydzieliła do Hufflepuffu. Pamiętam minę Albusa – był w szoku. Złapał mnie po Ceremonii, zaryczaną i zasmarkaną, i chwycił mocno za ramiona, bym się uspokoiła.
– To niemożliwe, przecież Weasleyowie od pokoleń lądowali w Gryffindorze – powiedział. – Spokojnie, Tiarze pewnie coś się pomyliło i jutro będziesz spała w Wieży Gryfonów.
Ja, mała, przestraszona dziewczynka oczywiście mu uwierzyłam. Naiwna. Nigdy nie dane mi było zasnąć wśród szkarłatnej pościeli – przez lata codziennie kładłam się pod kołdrą w kolorze sraczki, z poczuciem uwięzienia głęboko w podziemiach Hogwartu.
Kiedy usłyszałam głos przyzywający mnie do Ciemności, miałam siedemnaście lat. Niedawno rozpoczęłam ostatni rok nauki, nadal nie mając pojęcia, co chcę robić dalej. Jako cel na najbliższe dziesięć miesięcy obrałam sobie przeżycie ich w spokoju, skupiając się maksymalnie na nauce, tak by Idealna Matka wreszcie była ze mnie dumna.
Z któregoś z dzieci musiała, skoro jedno z nich nigdy nie byłoby w stanie choćby zmienić zapałki w szpilkę.

Głos z Ciemności odezwał się w najgorszym i najlepszym zarazem momencie: gdy nie wiedziałam, czym jest życie, a on mi je pokazał. Gdy nie wiedziałam, jak oddychać, a on napełnił mnie czystym tlenem. Gdy nie wiedziałam, jak kochać, a on mnie tego nauczył.
Gdy nie wiedziałam, jak utrzymać równowagę, a on wyciągnął dłoń.
Jednak nie podtrzymał mnie ani nie zamknął w swoich ramionach; pchnął mnie w otchłań, bym doskonaliła się w niebanalnej sztuce upadku.

6 komentarzy:

  1. To brzmi ogromnie interesująco! Kim jest "on", Głos z Ciemności? Mam nadzieję niedługo się dowiedzieć.
    Podoba mi się jak przedstawiłaś Rose. Zawsze myślałam o niej jako o rudej kopii Hermiony, ale podoba mi się to spojrzenie na nią. Bliska rodzina wydaje się być (przynajmniej wg niej) znacznie od niej lepsza, ale co mi się spodobało to to, że Rose jednak coś z Hermiony ma - jak widzi, że coś jej się nie podoba, to zaczyna coś z tym robić (np epizod z bieganiem). No i ten niedoceniony Hufflepuff. Wydaje mi się, że to nie aż taka straszna tragedia, ale ponownie - rodzina i jej tradycje. To chyba pierwszy albo jeden z pierwszych komunikatów dla Rose, że jest inna, że nie pasuje. A potem to już poszło równo. Dlatego nie zdziwi mnie gdy Głos z Ciemności okaże się czymś na swój sposób niebezpiecznym. Chęć pokazania innym, że nie jest się aż takim nieudacznikiem wzrasta.
    Czekam na ciąg dalszy :)
    Pozdrawiam

    [legilimencium.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że tożsamości jego nikt się nie spodziewa c:
      Sztuka Upadku to projekt, który chodzi po głowie, od paru lat. Pierwotna wersja była pełnym blogiem i miała być kontynuacją zakończonego opowiadania Jeden Jedyny Wyjątek, ale z czasem zredukowałam liczbę wątków, no i zmieniło się moje postrzeganie postaci z Nowego Pokolenia - dlatego staram się tutaj maksymalnie odejść od jakichśtam fanfickowych stereotypów (np. Rose = Hermiona) czy ogólnie od wizji idealnych rodzin Potterów i Weasleyów.
      Cieszę się, że Cię zainteresowałam :) Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  2. Wow, widzę, że będziesz tu publikować coś dłuższego? Nigdy nie spotkałam się z takim spojrzeniem na Rosalie Weasley i muszę przyznać,m że mnie zaintrygowało. Jej największym probleme jest brak pewności siebie, a przez to podatność na zranienie, jak również problemy ze z nawiązywaniem znajomości. Szkoda, że nie znalazła choć jednej bliskiej osoby, ale pewnie jeszcze wszystko przed nią. widać, że jak się zaprze, to potrafi dojść do celu - odchudzanie się ot tak nie miało wielkiego sensu, ale już bieganie, przemyślenie tego wszytskiego, dało efekty... Jeśli jednak chodzi o osobę bliską Rose... nie wiem, czy to d0brz,e aby był nią mężczyzna z Ciemnośći.Brzmi to co najmniej jak czarna magia i średnio mi się podoba. Myślę, że jeśli ten ktoś dobrze podejdzie Rosalie, to dziewczyna może łatwo stracić głowę... Z niecierpliwością czekam na I rozdział i zapraszam na nowość do mnie - zapiski-condawiramurs.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dłuższego taak, ale na pewno nie będzie to dwadzieścia rozdziałów :P Może zamknę się w dziesięciu, zobaczę, w sumie nawet nie mam rozpracowanej do końca fabuły.
      Dziękuję za opinię i pozdrawiam!

      Usuń
  3. Jeju, jesteś genialna. Ogólnie w opowiadaniach dotyczących nowego pokolenia najbardziej lubię to, że J.K. Rowling nie wykreowała bohaterów, a jedynie przypisała im imiona i status krwi. Czytając tytuł posta, od razu wiedziałam, że nie stworzysz banalnego obrazu Rose - najmądrzejszej w Hogwarcie po Hermionie, a do tego uzdolnionej w Quidditchu dzięki genom odziedziczonym od Rona. I ten no, nie mogę się doczekać kolejnej części. Dużo weny <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Niesamowite. Jestem oczarowana tym jak po raz kolejny zaskakujesz mnie słowami, które wyszły spod twoich palców. Jeśli ktoś może pisać tak prawdziwie, ukrywa się pod nickiem Empatia. Jesteś nieziemska i naprawdę trudno jest nie kochać tego jak piszesz. Podoba mi się to, że jesteś inna i czego się nie dotkniesz jest oryginalne. Nie umiem powiedzieć nic więcej, więc wybacz, że nie pozwoliłam sobie na oryginalniejsze słownictwo :) Dziękuję za to, że jesteś i pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Obrazek z nagłówka wzięłam stąd. W porządkach pomogły mi instrukcje z Tajemniczego Ogrodu.

Szablon wykonałam sama. Uprasza się o niekopiowanie.